czwartek, 10 czerwca 2010

Poziom 2. Zabawka w rękach losu, czyli opowiadanie o tym, co być mogło, a nie jest.

Człowiek jest jedynie zabawką w rękach losu. Moment śmierci jednostki określony zostaje razem z jej narodzinami. Życie można zaś porównać do egzystencji muchy, szamoczącej się w sieci pająka. Próby przeciwstawienia się temu przeznaczeniu wzbudzają szyderczy śmiech mrocznego świata. Czy ja jestem w stanie kształtować swoje przeznaczenie?

Budzę się. Kolejny dzień... Nie wiem, czy chcę go przeżyć. Ale zmuszam się. Wstaję. Idę do łazienki, gdzie czeka mnie codzienny rytuał: mydło, woda, szampon, pasta do zębów. Wracam i siadam na krześle, odpalając porannego papierosa, przepijając co jakiś czas herbatą. Bez cukru, bo znów zapomniałem kupić. Palę nieśpiesznie, gapiąc się tępo we wzory, układające się z dymu. Na szczęście, nie muszę się spieszyć – poranne gonitwy za autobusem póki co są przeszłością.

Połykam śniadanie, gapiąc się bezmyślnie w ekran komputera, na którym wyświetlają się wiadomości z kraju i ze świata. Rejestruję tylko tyle, że świat dalej jest tym samym rynsztokiem, w którym płyną same nieczystości. Czyli od wczoraj nic się nie zmieniło. Nagle przypominam sobie, że dziś idę na jakieś szkolenie zawodowe, więc jednak wypadałoby zaopatrzyć  swoje ciało w coś więcej niż slipki i czarna koszulka.
Wychodzę. Uderzenie wiatru zatrzymuje mnie na chwilę. Otulam się szczelniej arafatką i patrząc na przetaczające się po niebie kry chmur, ruszam w stronę przystanku. Pokryta drobnym śniegiem zmrożona trawa skrzypi w niemym proteście, kiedy wybieram drogę na skróty.

Ludzie. Niby inni, a jednak ci sami co wczoraj i przedwczoraj... Chowają się przed wyciskającym łzy wiatrem za okularami, czapkami, kapturami. Byle się odizolować. Byle nie czuć.

Kasuję bilet i jadę. Po drodze mijam te same, dobrze znane okolice. Nie. Nie te same. Przez brudne okno autobusu wszystko wygląda inaczej – jakby świat przyoblekł się w szare pokutne szaty. I ma rację – jest za co pokutować.

Sala. Drewniane krzesło w szkolnej ławie. Twarde i zimne. Tak jak tablica, strasząca mnie szeregiem niezrozumiałych symboli, wykresów i danych, napisanych szarą, skrzypiąca kredą. Strumień informacji, płynących z ust szkoleniowca omiata mnie niczym cuchnący dym z palonych na wiosnę śmieci. Otwieram umysł, ale nic do mnie nie trafia. Nie rozumiem. Znów. Staram się, wytężam uwagę, ale słowa przelatują nie pozostawiając śladu. W końcu przestaję słyszeć słowa. Widzę tylko powiększające się usta wykładowcy, które rosną i rosną.. W końcu staja się tak wielkie, że wydaje mi się, ze chcą mnie połknąć. Pożreć. Za karę. Wyrok śmierci za niezrozumienie płynących z nich arcyważnych, kompletnie niepotrzebnych rzeczy.

Jestem zmęczony. Uciekam. Gdzieś, gdzie będzie lepiej. Cieplej. Tam, gdzie wszystko zrozumiem i będę rozumiany. Ale muszę wrócić. Jeszcze 3 godziny szkolenia – i wszystkie podobne do poprzednich.

Jestem jak wyciśnięta gąbka. Wracając, staram się przebić wzrokiem ciemności, które zapadły jakąś godzinę temu. Zapach tanich perfum starszej pani, siedzącej przede mną w autobusie, miesza się z zapachem benzyny. Prawdziwie unikalny mikroklimat. Kwiaty i benzyna. Ogień i spalona ziemia. Popiół.

Otrząsam się na przystanku. Wychodzę w półmrok. Ulica, oświetlona słabym światłem latarni pokrywa się cieniami, a w każdym kryje się jakaś tajemnica. Miasto okryte mrokiem wieczoru nie chce się nimi dzielić, osłaniając się wstydliwie cieniem jak żałobnym trenem.

Nogi niosą mnie bezbłędnie do celu. Do tego bloku, do tej klatki. Do niej.

Ciche pukanie. Otwiera Ona. Uśmiecha się i wpuszcza mnie do środka. Mój drugi dom. Mój azyl. Mój prywatny Eden. Ona całuje mnie na powitanie i przytula. Prowadzi do swojego pokoju. Wszędzie porozrzucane książki, ołówki i kartki z rysunkami. Pewnie przed chwilą czytała albo rysowała, a ja znów przerwałem jej zajęcia. Trochę mi z tego powodu wstyd.

Ale Ona jakby nie zwracała na to uwagi. Kładę się na łóżku, a Ona koło mnie. Blisko. Bardzo blisko. Czuję, jak roztaczane przez Nią ciepło rozlewa się po moim ciele. Przytula się do mnie mocno, przyciskając twarz do mojego twarzy, pokrytej dwudniowym zarostem. Wiem, ze to drapie. Lecz ona tylko całuje mnie w mój zarośnięty policzek i przytula się mocniej. Kocham Ją. Za to też. Czuję Jej słodką, bezinteresowną miłość, która koi wszelkie realne i wyimaginowane bóle. Przytulam Ją mocno i zamykam oczy. Jej oddech omiata mi szyję ciepłą bryzą, dotyk uspokaja, usta niosą słodycz. Jestem w raju.

Teraz już wiem. Wystarczy, ze spojrzę w Jej cudowne oczy, poczuję Jej ciepło, uchwycę Jej zapach. Już wiem. Wiem, po co żyć – bo mam dla kogo żyć. Dla mojej ukochanej. To dla niej wstanę jutro, i pojutrze, i potem... Nieważne, co będzie po drodze. Nieważne, jakie kolce znów wbiją się w pokaleczone stopy, nieważne, ile łez wyciśnie zimny wiatr świata... Nieważne. Bo wiem, ze zawsze mam gdzie wrócić. Mam do kogo wrócić. Mam cel.

Żyć. Dla Niej.

I wiem, że nie muszę się szamotać. Nie jestem zabawką w rękach losu. Mam przeznaczenie.

Ona nim jest.

Pytania o sens znalazły odpowiedź, równania dały rozwiązanie: przeżyć kolejny dzień. Dla Niej. To zadanie dla mnie na następny dzień. I następny. I kolejne... aż do końca. Bo mam siłę.

Tą siłą jest miłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz